Cóż jestem świeżakiem w świecie tzw. bloggerów więc wciąż mam mnóstwo zapału. Ponadto jestem trochę przeziębiony i mam dzisiaj wolne. Idąc za ciosem, postanowiłem ustanowić jakąś stachanowską normę przynajmniej dwóch postów dziennie. Czy się uda? Na pewno nie.
Dziś będzie to coś prosto z otchłani moich łóżkowych pieleszy. Na tapet wzięty został, Mala in se z amerykańskiego Cincinnati w stanie Ohio.
Bardziej ze sposobu podejścia niźli z muzyki przypominają mi awangardowych hardcorowców z Towers. Intensywnością i całkowitym brakiem zahamowań ojców chrzestnych wszelkiej maści popaprańców, nieobecnych już Botch. Czyli hałaśliwie i niesztampowo. Znienacka pojawiające się melodie są z miejsca rozbijane i zdekomponowywane. Cała opowieść jest poprowadzona z dużym kunsztem i sercem. Innymi słowy...słuchać, słuchać jest tu wszystko. Guten appetit.
Sakifaki
DL
Chłopaku ja tu wszystko widzę i śledzę na bieżąco :). Dzięki Tobie odkopałem ze sterty płyt code seven i obyłem podróż wstecz o te 8 - 9 lat. Monitoruję dalej, zdrowia życze.
OdpowiedzUsuńW.