Burn był zespołem który tknął nowego ożywczego ducha w kostniejącą nowojorską scenę hardcore. Zrobił to bez uciekania w metalowe napinanie mięśni, czy flirty z wielkimi koncernami. Racząc wszystkich tym co najważniejsze: szczerym podejściem, świetnymi osobistymi liryki oraz muzyką wypełnioną po brzegi patentami wyprzedzającymi swój czas. Dla wielu Burn mają ten sam status co np. Minor Threat czy Bad Brains.
Nieśmiertelne nagrania!
Trochę obawiam się uzewnętrzniać moje odczucia odnośnie Unwound. Bo to nie jest tylko i wyłącznie radość i przyjemność wynikająca z obcowania z tak galatycznymi dzwiękami, a klasyczna wyciągnięta z podręcznika niemieckiej psychiatrii obsesja. Wieczne uczucie nienasycenia i maniakalne przemierzenie wszystkich wymiarów tej płyty oraz kolejne nieudane próby zrozumienia o co tu chodzi. Czyli jak nic czeka mnie wyprawa do Kocborowa!
Robię sobię małą przerwę w straszeniu. Czas na epicką space operę i mistrza Alastaira Reynoldsa.
Najważniejsza chyba płyta wydana przez Dischord Records!
Monumentalny, zapętlony jazgot, obezwładniający swą prostotą i surowością, jednocześnie kąsający pozornym spokojem.
W 2008 roku Hoover zagrał wspólną mini trasę z Bluetip. Miałem okazję znaleźć się na ich koncercie. Słowa nie będą w stanie opisać tego co się działo na scenie! Dość powiedzieć, że roznieśli wszystko w pył.
Geniusz!
Pierwsze nagrania The Murder City Devils jakie wpadły w moje łapska. Zasługa to pewnej szarej eminencji pilskiego undergroundu znanego z zina Wiatry Piekieł. Człowieka nietuzinkowego, wielkiego konesera i znawcy muzyki gitarowej.
Wracając jednak do tych zwichrowanych alkoholików śpiewających min. o samotności św. Mikołaja to trzeba powiedzieć iż tworzyli niezwykłe, wymykające się wszelkim klasyfikacją dźwięki. Czuć tu osaczenie, desperację, chęć zapicia się na śmierć oraz dekadencję przekutą w ostatnim momencie w sztukę. Wybitne!
Wspaniała gitarowa uczta! Zespół posiadający w swym muzycznym arsenale artystyczną delikatność tuzów z Jawbox, desperację szalonych kochanków znaną z Mineral oraz nastój i piosenkowość Knapsack. Całość powala na kolana i aż żal człowieka ściska, że nikt dziś tak nie próbuje grać...
Cave In to zespół który, zaczynał w bardzo podobnym stylu co ich kumple z Converge. Czyli mocarny, dziki metaliczny hardcore z charakterystycznymi jazzowymi załamaniami i oceanem nieposkromionej energii. Jednak na ich drugiej pełnowymiarowej płycie nastąpiła bardzo radykalna zmiana! Zespół dojrzał, rozwinął się jeszcze bardziej i rozpoczął poszukiwania nowej tożsamości.
Dużo to odwołań do psychodelicznego rocka i space rocka przepuszczonych jednak przez twardordzenny filtr, doskonałych zapadających na długo melodii i świetnego klimatu.
Zgłodniała nowych podniet tzw. prasa mainstremowa okrzyknęła ich hardcorowym Radiohead i wróżyła świetlaną przyszłość. Zespół nie skorzystał jednak z tej okazji i z płyty na płytę powracał do swego agresywnego stylu znanego z początku działalności.
Jestem niezmiernie rad, iż miałem okazję zobaczyć tych panów na żywo. Byli w świetnej formie i doskonale dawkowali energię. Absolutny mus dla każdego kto lubi Codeseven i Soundgarden.
Bardzo ciekawy młody angielski ansambl, tworzący absorbujący koktajl pustynnego rocka, powolnych bagnistych rozwiązań i mocnego artystycznego zacięcia. Podejście znane z takich zespołów jak np. Baroness. Z drugiej strony Old Man Lizard powinien zaciekawić tych dla których np. Unsane jest tym co nadaje sens słuchaniu muzyki.
Doskonały debiut!
Znam Big Business od ładnych paru lat. Jednak dopiero ich występ przed Unsane (arcy-genialny set) spowodował, iż stałem się ich całkowitym wyznawcą. Piękna, intensywna i gęsta prezentacja! Warto odnotować również sceniczną przeszłość tych trzech pochodzących ze Seattle panów, udzielających się wcześniej w takich projektach jak Karp, Murder City Devils czy The Melvins...
Wszystko co ważne o tych nieznanych mi wcześniej Amerykańcach zostało zawarte w poście kolegi Erasera (jednego ze spiritus movents The Elementary Revolt).
Doskonała płyta!
Najmroczniejszy, najbardziej tajemniczy i wykręcony zespół z całej plejady szwedzkich hardcorowych gwiazd końca ubiegłego wieku. I tak mamy tu klimat Neurosis, schizofreniczną głębię Turmoil i ciężar Earth Crisis z okresu Gomorrah Season Ends. Wszystko podszyte północnym chłodem i skandynawską pieczołowitością.
Bez nich nie było by wielu.
Colaesce dzięki tej płycie przeszło do historii. Podobno nikt z ówczesnych wydawców nie oczekiwał takiej niesamowitej recepcji tego albumu. A dzieje się tu na prawdę wiele. Techniczny, spastyczny hardcore z licznymi stonerowymi wyskokami i pułapkami znanymi z dokonań Botch, czy Atheist. Zero nudy i litości! W sam raz, by przywitać nieprzychylną rzeczywistość z półobrotu. Kiedyś miałem okazję zmierzyć się z nimi oko w oko. O ich występie mogę powiedzieć,że był niezwykle oczyszczający.
Płyta ukazała się pod auspicjami Relapse Records. Dziś, to już wielki moloch, dlatego też link znajduję się w komentach.