Szorujące, szwedzkie emocore powstałe z gruzów nieodżałowanego Serene. Zaangażowane, mocno podkreślające granicę. W paru momentach mojego życia płyta ta stanowiła jedyną muzyczną strawę. Choć dawno nie słuchana, wciąż rasowo porusza.W paru wywiadach rozpływali się nad lirycznym geniuszem Fugazi. Niby nic, a to właśnie ten diabeł, który śpi w szczegółach. Jestem pewien, że grali kiedyś trasę po naszym pięknym kraju.
Cichy klasyk!
Chyba jeszcze żadna fińska skupina nie gościła na łamach naszego szmatławca. Z tym większą przyjemnością mam okazję przedstawić Państwu hałasujące trio ukrywające się pod przewrotną nazwą Baxter Stockman. Słychać, chłopaki znają na wyrywki amerykańską gitarową alternatywę. Rasowe, odniesienia do paru słusznie doskonałych wzorców powodują, że zespoły tego pokroju zawsze wywołują wypieki na mej twarzy. A i w Polsce takie traktowanie noise rocka, miało małą, ale oddaną grupę miłośników. Miejcie ich na uwadze... bracia i siostry.
Wszystko zapalczywie pędzi. Zawsze w innym kierunku. Chodzi o to by sprawdzić jak szybko można przebierać paluchami po gitarowych gryfach. I jeszcze o to by w szaleństwie przebić praszczurów z The Dillinger Escape Plan, oraz by ośmieszyć muzyków z lokalnego klubu jazzowego gdzie każdemu wydaję się, że Vodka Martini to drink prawdziwej bohemy. Tymczasem jazz to hardcore bracie! Morze wylanego potu i naderwane struny głosowe. Oczyszczające dźwięki!
Dobrze, że tego typu zespoły nigdy nie zyskują nazbyt wielkiej popularności, bo nie czułbym się wyjątkowym wiedząc, iż nie tylko ja jestem w stanie dostrzec ich wielkość i nietuzinkowość. Byłbym tylko jednym z wielu...Ale, jednak bardzo zastanawia dlaczego nigdy tak naprawdę nie zaistnieli!? Arcymistrzowska jazda kolesi, którzy znaleźli swój unikalny środek ekspresji. Wycyzylowany i bezkompromisowy. Tak, by mogło brzmieć Drive Like Jehu, gdyby chcieli grać jak chuje z At The Drive-In. Z drugiej strony wujek Steve Albini do byle czego łapki swej by nie przyłożył. Złoto!
Pochodzili gdzieś z Chicago. Ponadto naprawdę nic więcej na ich temat nie wiem. Nazwa zespołu sugeruje, iż nie będzie lekko. Wykolejony szalony, mocno ekscentryczny hardcore jaki znany był z Dazzling Killman i ich poźniejszego wcielenia Colossamite. Jeśli się nad ich muzyką choć trochę skupić można odkryć parę niesamowitych rozwiązań. Hałasują, plącząc przy tym przepięknie.
Chyba jeden z najbardziej zapomnianych i niedocenionych zespołów europejskiej sceny hardcore. Mocno uduchowiony i zaangażowany w popularyzację praw zwierząt i życie wolne od narkotyków. Deklasujący wiele w tamtym czasie topowych kapel, szczególnie tych zza Wielkiej Wody.
W warstwie muzycznej sam nowo-szkolny miód... głębokie, potężne gitary, lekko blackmetalowy nastrój (wszak byli z Norwegii), również co typowe dla tego typu ekip pojawiająca się w tle gitara akustyczna i majaczące gdzieś między nutami przeświadczenie, że przez muzykę można zbawić świat. Czuć żar rozpalonych buntem głów...
Soczysta, trashowa grzanka stworzona przez trujący kwiat szwedzkiej wówczas młodzieży. Czyli ludzie z tak zacnych ansambli jak: Nasum, Meanwhile, Totalitar i paru innych. Scandi-hardcore-crust w swej najlepszej, niszczącej odsłonie! Tack, tack!
Zgaś światło, podkręć głośność do maksimum i pozwól by ten londyński potwór pożarł cię w całości. Muzyczny Kuba Rozpruwacz i opus magnum Art Of Burning Water!
Śmierdzące gitarowe lewactwo na ostrym, kaskadowym zjeździe po narkotykowym osaczeniu zafundowanym przez Mdma. Ich stoicka nonszalancja i całkowity brak muzycznych skrupułów przeorają twą jaźń i wyślą do raju oszołomów-piekła. Zaiste rock jest niezwyciężony! Preparation for combat isn't necessary is everything!
Każdy zna, ale nie zaszkodzi przypomnieć. Nawet dziś niewielu zespołom udało się zbliżyć do poziomu zaprezentowanego na Diablo Guapo. Galaktyczny noise z jakim tylko najlepsi mogli stawać w szranki!
Ogromną sentymentalną wartość mają dla mnie pierwsze nagrania nakielskiej Piątej Strony Świata. Od czasu, kiedy byłem świadkiem ich niezapomnianego złotowskiego koncertu, co jakiś czas wracam do ich nagrań.
Zawsze odnosiłem wrażenie, że zespół ten przeszedł bez należnego zainteresowania i pozostawał w cieniu kumpli z Something Like Elvis. Przypuszczam, że również sami muzycy mają do tych piosenek stosunek mocno ambiwalentny i wolą, by kojarzono ich bardziej z drugą płytą (Last), gdzie zaprezentowali diametralnie inne bardziej zniuansowane i progresywne oblicze. Obym się mylił...
Mnie jednak ich opowieści o zacisznych kątach brudnych poczekalni i nożu włożonym w plecy pamięci czy jednej nocy w Pekinie wprawiały w ekstazę i wywoływały dreszcze...Nie byłoby tego wszystkiego gdyby nie kapitalna muzyka. Gdzieś w połowie drogi pomiędzy Ewą Braun z Love, Peace, Noise a Apatią. Szorujące, transowe gitary, pracowity basista, świetny perkusista (wyróżniający się ilością tatuaży) przeżywający każde słowo wokalista.
Rekapitulując jedna z najbliższych memu sercu pozycji polskiego undergroundu przełomu wieków.