Niby taki sobie prozaiczny rock, wypełniony ciepłą dischordową aurą. Wydaje się, że każdy element jest pod kontrolą. Na pierwszym planie wszystko przesuwa się bardzo powoli ale gdzieś nad horyzontem majaczy jakieś niebezpieczne tornado gotowe zniszczyć wszystko na swej drodze. Precyzyjne i obezwładniające.
Po prostu dobra, energetyczna rozpierducha. Hałaśliwy blend Leatherface, Motorhead i nawet Dag Nasty jednak bez tego ich charekterystycznego zaśpiewu. Jakby na to nie patrzeć, przednia gitarowa uczta.
Cały wczesny matex. 62 kawałki. Brudno, siarczyście, smoliście i uzależniająco. Potrafią posiekać cię na kawałki ale również przywalić kilkutonowym ciężarem...Miód.
Zimne, pełne przeszywającego niepokoju granie, w którym można wyczuć echa wczesnego Neurosis. Ale mówiąc o Dead And Gone jako li tylko epigonach koryfeuszy z San Francisco byłoby karygodnym uproszczeniem. Lubiący Die Kreuzen również będą bardzo kontent. Jak, to ktoś gdzieś napisał bardzo brakuje dziś takiego grania.
Historia, tej pochodzącej z San Diego ekipy zakończyła się w 1995. Do tego czasu zdążyli nagrać dwie absolutnie oszałamiające płyty. Płyty całkowicie zniewalające, idealnie zbalansowane, brawurowe, pełne gubienia tropów i cudownych ocaleń. Geniusz!
Die 116 był tak doskonałym zespołem, że bezboleśnie może się nim delektować każdy wybredniacha od The Jesus Lizard lub innego Converge. Ekipa współtworzona przez ludzi z Rorschach i Burn. Nic więcej do powiedzenia!
Basista Spazz Chris Dodge razem ze swą żoną Lidią i garowym Capitalist Casualties Mattem Martinem w jednorazowym projekcie, hołdzie dla wszystkich wykolejonych basowo-perkusyjnych ekip pokroju Nomeansno czy Man Is The Bastard (tylko, że szybciej). Ludzie również mówią o hybrydzie Bikini Kill i Spazz...Ktoś kiedyś w Polsce wydał to na kasecie. Dobry łomot!
Najbardziej ciekaw jestem w jakich okolicznościach przyrody doszło do pierwszego intelektualnego zespolenia Brudnych Dzieci Sida i Starych Singers? Przecież nie mogło to być zwykłe prozaiczne hej chłopaki nagramy coś razem? Wspólnota ducha jest nazbyt oczywista a kooperacja przebiega na całe linii.
Patyczakowe, zawadiackie wystawianie twarzy w kierunku mocno grzejącego słońca, celebra dla punkowych dykteryjek oraz krotochwilny stosunek do świata i życia, w asyście brudnego skrzypcowego rock and rolla Starych Singers tworzą stratosferyczną mieszankę, którą można zarżnąć każdą deprechę.
Prwadziwy krwawy topór Lucyfera!
Zgrzytliwy, trzeszczący ultra hałas zagrany z lekkim przymrużeniem oka. Masa wybornych odniesień do koryfeuszy z Big Black. Ich cynizm i sarkazm jest naprawdę wyrafinowany!