Kapitalny post-punkowy hałas z Baltimore. W paru fragmentach ocierają się o geniusz...i na pewno lubią Big Black. I znów jestem monotematyczny i mało asertywny. Ale dla takich pochodów basowych warto się czasem poświęcać. Mogli by grać wspólne koncerty z Unsane. Cóż kolejny topowy nojsior! Amen.
Noisowy łamacz kości z gatunku tych najcięższych i najbardziej neurotycznych. Bardzo techniczny, fundujący całe spektrum katartycznych odczuć. Każda kompozycja wypełniona jest taką ilością niecodziennych patentów i rozwiązań iż niejeden zespół mógłby użyć ich by nagrać całą płytę. Killer! Absolutny klasyk. Majstersztyk!
Kiedyś na jednym z lokalnych koncertów (maj 1999 roku o ile się nie mylę) na którym występowało min. szwedzkie Intensity obok lokalnej gwiazdy będącej chyba w szczytowej formie 1125, wpadła mi w ręce kaseta czeskiego Lvmen...wydana bardzo skromnie, wręcz bez prawdziwej wydawało mi się okładki a jedynie zwykła brązowa tektura z odciśniętą nazwą zespołu. Po odsłuchaniu pierwszych dzięków w domowym zaciszu rąbnąłem fikoła z wrażenia....Różni ludzie mówią że np Isis marzyło by potrafić pisać kawałki takie jak Lvmen, inni za Wielką Wodą uważają, że to jeden z najważniejszych europejskich zespołów etc etc. Mniejsza z opiniami bo tu naprawę liczy się muzyka. Tylko dwie 15- minutowe mizantropiczne, ciemne, gęste, motoryczne, zawiesiste suity. Neurosis grające kawałki Ewy Braun z okresu Esion. Na poważnie bez skrupułów do końca. 666
Ladder Devils powstał w Filadelfii z popiołów nieodżałowanego, technicznego The Minor Times. Na swój sposób ich kariera muzyczna przebiega podobnie do panów z Breather Resist, którzy dziś działają pod szyldem Young Widows. I w tym sęk...Ladder Devils gra nutę mocno zbliżoną do Młodych Wdów, może bardziej bezpośrednią, mniej zapętloną i bez aż tak przytłaczającego ładunku depresji. W paru akustycznych fragmentach majaczą echa zapomnianych węgierskich mistrzów z Vagtazo Halottkemek ale to tylko moje bardzo subiektywne odczucia...
Nowehere Plans zawiera pięć nowych kawałków oraz dodatkowo cztery utwory z ich Epki Forget English.
Świetnie bujają!
Powodem dla którego akurat ta płyta Jawbreakera znajduję się tutaj jest chyba obecność takich piosenek jak Ashtray Monument czy West Bay Invitation i produkcja Steava z Chicago (słabość mam ogromną do dziada). Resztę można sobie poszukać i opowiedzieć na swój sposób.
Bardzo niewiele naszych rodzimych kapel które widziałem na koncertach potrafiła mnie autentycznie obezwładnić zaangażowaniem, powagą i wiarą w to co robi. Kiedyś w gdyńskim Uchu stanąłem jednak twarzą w twarz z trójmiejskim Die Last. Ze sceny popłynęły przeszywające dźwięki i bardzo mną poruszające komentarze w stylu jak się czujecie wiedząc, że jesteście obywatelami kraju który okupuje inny...i przy tym to ogromne skupienie wzrok muzyków zacięcie wbity w podłogę. Bardzo im zależało by coś przekazać i zostawić po sobie ślad i trochę wstrząsnąć ludźmi. Nie wiem na ile im się to udało ale wiem, że w mym sercu zajmują poczesne miejsce. Lubię też zabawy w parapsychologię i idę o zakład iż ich niemiecka nazwa w Trójmieście ma jakiś podskórny nieuświadomiony podtekst. Mocno egzaltowane ale jakżeż porywające! Ave Die Last!
Koalicja to był bardzo dobry skład! Ostatnio ich sobie odświeżyłem i doszedłem do wniosku, że to jedna z najbardziej interesujących i bezpretensjonalnych płyt wydanych na rodzimym podwórku w pierwszej połowie XXI wieku. Dobrze się stało iż wszystko zostało zaśpiewane w języku Mickiewicza i Słowackiego i nie zaginęło w globiszowym bełkocie...Ponadto podoba mi się lekkość, autentyczność tych nagrań i twarde stąpanie po ziemi. Tam gdzie się wychowałem słuchanie Coalition spotykało się z pełnym dezaprobaty wzruszeniem ramion...tych malkontentów nie ma już wśród nas...a nagrania tych warszawiaków wciąż sprawiają ogromną radość! Ja i ty!
Kolejna ekipa pochodząca z obfitującego kiedyś w genialne zespoły Bostonu. Wykrzyczany, metaliczny ale bez krzty metalu hardcore o załodze i dla załogi...Liryki obrazują problemy z wchodzeniem w dorosłość, zgniłe kompromisy częste porażki i wywołaną tym frustrację. W tamtym czasie było kilka genialnych ekip uprawiających to poletko by wspomnieć choćby wczesny Cave-In czy 7A7P. Lata mijają a mi ten album wciąż się podoba i często dodaje sił w jakkolwiek by to banalnie nie zabrzmiało codziennym znoju-gnoju...
Day of Less to pierwszy zespół panów udzielających się dziś w obłąkanym zespole Gaza...
Słychać, że zawsze towarzyszył im ogromny niepokój twórczy i chęć osiągnięcia całkowitego muzycznego katharsis. Rozstrzał muzycznych inspiracji jest gigantyczny...od convergowych skoków w przepaść, szarpiących nerwy zagrywek charakterystycznych np. dla wczesnej Normy Jean do stonowanych, krwawych ballad. Chaos, niepokój, dyskomfort!
Rozjechany, hałaśliwy z tendencjami do popadania w depresję punk-rock z Seattle. Idealnie pasuje do londyńskiego anty-lata. Zresztą brzmią bardzo angielsko...dekadencja, udawana niedbałość i rzeczywista pustka w sercu. Irytuję mnie trochę ten zespół i nie jest taki jak lubię niemniej nie mogę od tej orkiestry ucha oderwać. Coś jak Dywizja Rozkoszy pijąca jabole lub cidry z jakąś polską punkrockową legendą z lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku, że pozwolę sobie na jakąś pozbawioną sensu paralelę...
Wszystko syf.
Nie wiem w jaki sposób nagrania tych berlińskich punków znalazły się w na pulpicie mojego komputera....ale jak mówiła babcia jednego znanego szachisty w życiu jak w szachach lepiej mieć jednego pionka więcej niż mniej....Do rzeczy! Tylko cztery kawałki lekkiego, chropowatego, rzewnego punkrocka wielce pryncypialnego i pokornego. Niby grano już tak od lat, ale jednak tych czterech kolesi potrafi ścisnąć moje serce... podobno szykują jakiś większy matex. Myślę sobie, że potrzebą chwili jest jakiś post dotyczący Wipers.
Leczącą moc mają te kawałki.
Początkowo to miał być post o wielkiej noisowej larwie ukrywającej się pod nazwą Big'n, ale oczywiście ktoś uczynił to już wcześniej... mówiąc sentencjonalnie nie ma tego złego...
Dial to nowozelandzki ultra nojsior napasiony najmocniejszymi środkami odurzającymi. Tymi samymi które inspirowały socjopatów z Dazzling Killmen czy wspomnianego Big'n. Schizofreniczna aura i hardcorowa motoryka plus zdzierająca niemiłosiernie struny głosowe Natalia Williams czyli najlepsza kombinacja jaką wymyślono.
Dobry szajs!