Rozedrgane pełne zawirowań i tak charakterystycznego nerwowego pulsu emo ze stolicy Wielkiej Brytanii. Niby Anglicy tak bardzo nie lubią Amerykanów, a tu proszę. Parę starych, topowych zespołów za Wielkiej Wody nam się ciągle przewija. Jak to w rodzinie. Jeśli się jeszcze nie rozpadli, to, kto wie, co z nich wyrośnie. Dobre!
Kiedy dumnie pędzą zbliżają się gdzieś bardzo blisko szwedzkiej klasyki z Refused na czele. Kiedy popadają w bardziej filozoficzny nastój robią to trochę jak Serene. Jakby człowiek starał się tego nie ugryźć zawsze mocno wyczuwalny będzie ten północny posmak. Co w przypadku tych Niemców jest jak najlepszą rekomendacją. Czyli znów emocjonalny hardcore. Nie potrafię być asertywny.
Bardzo w manierze Hoover. Basista używa Rickenbackera, a na okładce fura oraz chłodna pełna rezerwy enigmatyczność. Dalej jeszcze więcej dobra. Emowe zadraśnięcia kilka rozklejających spokojnych fragmentów stanowiących preludium do znaczącego podniesienia ciśnienia i ekstatycznego hałaśliwego wyładowania. Dziś takie granie, to całkowicie wymarła zarośnięta lasem i wyparta ze świadomości cywilizacja czekająca na swojego ponownego odkrywcę i piewcę. Smutek i żar tropików.
Zespół już kiedyś prezentowany na naszych łamach. Dziś ich ostatnie dzieło. Ciągle gęsto hałaśliwie no może z większym dodatkiem gęstego szlamu niż na wcześniejszych nagraniach. Idealna muza do ostrego chlania...amen.
Gdyby trzeba zredukować tak znienawidzony przez wielu termin jakim był metalcore do jednej i tylko jednej płyty byłby, to bez wątpienia Dead Man Walking belgijskich hardcore satanistów z Arkangel. Niewyczerpane złoża siarki, smoły i miłości do Slayera. Rozrywane złością głębokie zwolnienia masakrowane przez gitarowe komary. Posępny wisielczy nastrój. Upadające anioły i zbliżające się nadejście Lucyfera. Jebać black metal. Epicka płyta!
Nasi wschodni bracia nigdy nie zasypywali gruszek w popiele. Ciekaw jestem jak wielu wspaniałych rosyjskich zespołów nie było mi dane jeszcze usłyszeć. Kto wie może za parę lat wypłynie gdzieś jakiś prawosławny Shellac lub inny Tar. Na szczęście czasem jednak coś prześliźnie się przez naszą obojętność. Np. niesamowity Shit Happiness. Wielce rezolutnie i mocarnie prezentuje się to pochodzące z Samary trio. Mają ciężką rękę lubią Unsane. Grubaśny słodki hałas!
Muzycy zaangażowani w June of 44 niczym mityczny Midas zamieniali wszystko czego się dotknęli w kruszec najcenniejszy. Najwyższej próby soniczne złoto. Świadczy o tym najlepiej liczba projektów, które tworzyli na przestrzeni lat, stanowiących zawsze klasykę gatunku i obiekt częstych westchnień wszystkich osieroconych przez lata 90. Jak w soczewce skupia się tu całe bogactwo płodność i różnorodność poszukiwaczy noisowego świętego Graala. Zgrzytliwa bezpretensjonalna wirtuozeria tych, dla których życie było muzyką.
Zachwyca lekkość i swoboda z jaką zespół ten potrafił przetwarzać i wysyłać emową wrażliwość w kosmos. Czasem odnoszę wrażenie, że śpiewa Albini przy akompaniamencie wytwornisiów z Karate grającego nonszalancko, jednak z zachowaniem subatomowej dokładności. Ja p....co za płyta!
Kuglarze i żonglerzy. Pan Drops i jego trupa. Dziwaczny rock i cała hałda różnych odniesień. Od gigantomanii Neurosis, chroboczącego kości walca Unsane do brudnego palącego noise. Gęsto, duszno, wybornie.
Reminiscencje zapomnianych ekip z lat 90-tych przetasowane z hardcorowym chaosem znanym z Deadguy czy Converge. Słowa nic nie znaczą...Nikt i tak tego nie czyta.